Tuż przed wizytą szacha Iranu w Polsce w 1966 roku młody oficer Wydziału Zabójstw otrzymuje zadanie znalezienia sprawcy morderstwa, którego ofiarą padł pracownik ambasady irańskiej w Warszawie. W ręce oficera wpada dziennik jednego z irańskich emigrantów. Już z pierwszej części diariusza wynika, że jego autor mógł popełnić tę zbrodnię. Żeby to udowodnić, należy przetłumaczyć dziennik aż do miejsca, w którym zostaje ona opisana. Śledczy codziennie dostaje tylko część tłumaczenia, a czas nagli... Te przeplatające się wzajemnie fabuły: przedstawiony w dzienniku refleksyjny opis życia i uczuć emigrantów oraz dynamiczna relacja z przebiegu śledztwa, tworzą dwa odrębne nurty powieści. Jest ona tym ciekawsza, że odwołuje się do autentycznych doświadczeń i przeżyć Autora.
Kaweh Pur Rahnama, ur. w 1937 r. w Teheranie, jest absolwentem Szkoły Filmowej w Łodzi i autorem pełnometrażowego filmu fabularnego pt. "Nie ma powrotu, Johny". Wykłada na Uniwersytecie Warszawskim, napisał wiele artykułów o Iranie i podręczniki do języka perskiego. Dotychczas wydał drukiem dwie powieści. Pierwsza, "Mitra", powstała na bazie 14-odcinkowego serialu telewizyjnego poświęconego walce o naftę w Iranie tuż przed II wojną światową; druga, "Miłości na imię Sufi", opowiada o losie kobiet itańskich pod rządami Chomejniego.
Fragment w języku polskim i angielskim (tłumaczenie Ivonna Nowicka)
5 września, piątek
Czy wspomnienie jest czymś, co się utraciło? Dla uchodźcy wspomnienie to rodzaj stanu posiadania, który obejmuje nawet banalne epizody, niczym rodzynki w cieście. Gorzej, kiedy cała historia jest wspomnieniem.
Dziś poszedłem z Eskandarem na cmentarz. Trochę się chyba spóźniliśmy, bo wszyscy inni czekali w alei cmentarnej, by przenieść ciało na miejsce wiecznego spoczynku.
Idziemy do położonej obok kościoła kaplicy. Tam na niewysokim postumencie ustawiono trumnę. Spoczywa w niej doktor Dżamszid. Wnętrze trumny wysłane jest czerwonym aksamitem. Tak jak mówił ów staruszek: „lux”. Spoglądam na doktora. Śpi spokojnie, wydaje się jakby młodszy, niż był naprawdę. Na jego twarzy nie znać już tego wiecznego niepokoju, a płonące fanatyzmem oczy zamknęły się na zawsze. Powiadają, że człowieka ocenić można po jego odejściu, kiedy to zostaje tylko naga prawda. Myślę, że nie dotyczy to doktora. On chyba na zawsze pozostanie dla nas zagadką. Jedyna naga prawda o nim to ta, że spoczywa teraz w trumnie.
Nie wiadomo, skąd nagle jakaś mucha siada w kąciku ust Doktora. Odpędzam ją listem, który dał mi Eskandar
w autobusie. To ja cały czas dzierżyłem go w garści? Hadżi między wierszami napisał, że Afsane kilka miesięcy temu została aresztowana. Z wiadomości, które docierają do niego z więzienia, wynika, że dziewczyna bohatersko wytrzymuje tortury. Policji nie udało się nic z niej wyciągnąć. Aż pewnego dnia, korzystając z nieuwagi oprawców, rzuciła się przez okno i zginęła na miejscu.
Mogła skończyć studia. Razem z Sohrabem stworzyliby szczęśliwą parę, nasz doktor mógłby być dyrektorem szpitala w Maszhadzie, Pedar mógł stworzyć najpiękniejszy teatr w Iranie, a Eskandar mógł pływać okrętem Marynarki Wojennej do swojej ukochanej Polski. Mogliby. A setki tysięcy tych, którzy też nie chcą żyć w kłamstwie i wiedzą, że nic nie jest i nie może być prawdą w kraju, w którym zło zbanalizowało się i stało się zwykłą codziennością, mimo to żyją sobie spokojnie…
Dlaczego my powiedzieliśmy NIE? Może cechy charakteru, które zdeterminowały wybory i upór, z jakim dotrzymujemy obietnic, sprawiły, że nasz los został z góry przesądzony zgodnie z regułą starogreckiej tragedii. My tylko bierzemy udział w grze, w której eksperymentujemy z przypadkiem.
Myślę o Afsane i Sohrabie. Milcząc, rozpaczliwie wołam: dlaczego zabili fizycznie i duchowo miłość między tymi dwojgiem?! Nie wiadomo skąd, pojawia się obraz domu Hadżiego – tam zaczęła się ich miłość i tam się kończy. Gorzkie wspomnienia same przesuwają się przed oczami.
Gram z Sohrabem w szachy. Ustawiam konia przed królem i mówię „mat”. Sohrab wpatruje się w szachownicę martwym wzrokiem. Wydaje się, że zupełnie nie zauważył mojego ruchu. Jest mistrzem w tej grze i nie daje nikomu wygrać, a dziś przegrał ze mną aż dwa razy. Nawet na mnie nie patrzy. Zamyślony, skupiony na czymś dalekim. Delikatnie dotykam opuszkami palców jego dłoni. Zwraca na mnie zmęczone spojrzenie. Gorzko się uśmiecha. Kiwa głową: „Wiem, że przegrałem”. Żal mi go. Ma bardzo nierówno wystrzyżone włosy, pełno nierównomiernie rozrzuconych kępek. Policja zazwyczaj wystrzyga zatrzymanym włosy w krzyżyk, by w razie ucieczki można ich było natychmiast ująć.
W zeszłym tygodniu Sohrab przyszedł do nas w chustce na głowie, żeby ukryć pod nią wystrzyżone krzyżyki. Obciąłem mu włosy do końca. Przez kilka dni czułem pod palcami obcinane pukle.
Sohrab, żeby nie zdradzić się ze swoim smutkiem, sięga po jedną z książek z naszej biblioteczki. Jest ich tu wiele: Tołstoj, Gorki, Czechow, Jack London, Hemingway, Wolter, Aragon, Jean-Paul Sartre, Mao Tse-tung, Anatol France, Czernyszewski, Bernard Shaw. Wszystkie te książki leżą na podłodze. Większość przyniósł nam właśnie Sohrab. Kiedy do nas przychodził, żeby spotkać się z narzeczoną, zawsze przynosił jakąś książkę.
Od wczoraj, gdy dowiedzieliśmy się, że Sohrab w zamian za obietnicę współpracy z policją zdołał zbiec, jesteśmy niespokojni, ale równocześnie niemal pewni, że tego adresu nie zdradził policji, bo tu jest Afsane.
Afsane była łączniczką, a historia tych dwojga kochanków – historią miłości, prowadzącej do śmierci. Sohrab był człowiekiem o męskich rysach, sympatycznej twarzy i mądrych, wielkich, czarnych oczach. Miał ujmujący uśmiech. Był dość wysoki. Posiadał głęboką wiedzę, która pozwalała mu nie tylko wyjaśniać prostym, zrozumiałym językiem skomplikowane sprawy polityczne, ale też opowiadać o filozofii, poezji, literaturze czy zachodniej muzyce.
Każde spotkanie z nim było ucztą; kiedyś przynosił Annę Kareninę. Półżartem zapytałem, dlaczego ta histeryczna baba zrobiła taką karierę w światowej literaturze. To banalne pytanie stało się pretekstem, aby Sohrab prowadził nas do skarbu antycznej, starogreckiej filozofii i perskiej mistyki z XIII wieku, opowiadając cały czas o bezskutecznej walce o dominację między rozumem i miłością. Wszystko było przeplatane cytatami z literatury persko-greckiej, od których łagodnie przechodził do postaci Anny Kareniny
i Madame Bovary. Opis innej epoki, innego środowiska, innej literatury. Przez cały czas opowiadał o bezradności rozumu wobec tajemnicy miłości. Do tego jeszcze przyozdobił to wszystko drobnymi efektami, do jakich zwykle ludzie się uciekają: pauzy, podkreślenia, zmiany intonacji… To sprawiło, że jego słowa stały się zaraźliwe jak śmiercionośny wirus. Nic dziwnego, że dla Afsane Sohrab był wszystkim. Kiedy na niego patrzyła, w jej oczach zapalały się setki iskierek. Dwa dni temu ta niebiańska miłość przerodziła się w bolesną torturę, która dręczyła oboje kochanków.
Chodziło o to, że kiedy w ubiegłym tygodniu przewożono Sohraba z aresztu w centrum Teheranu do słynnego więzienia Qasr na północy miasta, korzystając z ulicznego wypadku, zdołał on zbiec. Ale prawda była taka, że już
w pierwszych chwilach pobytu w areszcie, pod wpływem okrutnych tortur poddał się i zobowiązał do współpracy. Najpierw wydał miejsce, w którym znajduje się archiwum książki i prasy i nieczynna drukarnia, z myślą o tym, że
w archiwum nie ma niczego, co mogłoby mieć dla policji pierwszo-, a nawet drugorzędne znaczenie. W drugiej fazie zobowiązał się do przekazywania informacji z zewnątrz, mniemając, że zdoła policję oszukać, a na wolności ostrzec kadry partyjne i przejść do podziemia.
Ale na jego nieszczęście kilka godzin przed wkroczeniem policji, zanim Sohrab zawiadomił naszych, przyprowadzili trzech zbiegłych, takich jak ja. Wszyscy zostali ujęci. Dopiero potem organizacja dowiedziała się o obiet-
nicy, danej policji przez Sohraba. To dla niego oznacza śmierć.
Od dwóch dni pozostawał w dyspozycji organizacji. Nie wiedział, jaką wobec niego podejmą decyzję. Było mu to obojętne. Ale bardzo bolało go to, że cierpi Afsane. Tego nie mógł znieść. Siedział w kącie i czytał. Lektura książek była tylko pretekstem, zasłoną pozwalającą ukryć cierpienie. Po jego pustym spojrzeniu można było jednak poznać, że wewnątrz jest martwy.
Eskandar nastawia koncert f-moll opus 21 Chopina. To znak, że zbliża się godzina dwunasta, a o tej porze zawsze przynoszą jedzenie. Jesteśmy strasznie głodni. Wzrokiem wpijamy się w drzwi. Tylko spojrzenie Sohraba, które pod wpływem muzyki stało się melancholijne, zaczyna nabierać blasku. Słodkie wspomnienie z przeszłości…
Przynoszą jedzenie. Jakąś mieszankę z roślin strączkowych i warzyw, której woń natychmiast wypełnia cały pokój. Hadżi ustawia na obrusie miskę pełną jedzenia. Jest roześmiany. Twarz i oczy Hadżiego śmieją się zawsze
wcześniej niż jego usta.
Zaprasza do jedzenia. Do pokoju wchodzi jego żona Saba Chanum z dzbankiem zimnej wody.
Pani Saba jest kobietą śniadą, tęgawą, jak wszyscy Szirazczycy pełną miłości i życzliwości wobec ludzi. Przy tej parze każdy czuje się spokojny. Kiedy są z nami, niczego nam nie brakuje.
Dom Hadżiego to już dziewiąta kryjówka, w której przebywam. Wszędzie spotykałem tak samo bezinteresowną, szczodrą miłość. Jak nie kochać tego narodu? Nagle słyszę głos pani Saby. Zapowiada, że na deser będą winogrona
z ogrodu. Siadamy przy stole i zabieramy się do jedzenia. Wzruszająca muzyka Chopina i pyszna potrawa stwarzają niepowtarzalny klimat. Przy jedzeniu pracują tylko szczęki. Nikt się nie odzywa.
Od kilku dni prawie nie jemy śniadań, bo nie mamy pieniędzy. To dlatego jesteśmy tacy głodni.
Widzę, że Sohrab nałożył sobie na talerz malutką porcyjkę i tak naprawdę tylko udaje, że je. Po obiedzie wnoszą zapowiedziane wcześniej winogrona i wszyscy zajmujemy się jedzeniem deseru.
– Synku, nie masz naszej własnej muzyki? Cały czas słucham tej płyty. Przecież my też jesteśmy ludźmi. Nastaw coś dla nas, co? – Hadżi spogląda na nas tymi swoimi roześmianymi oczami i dodaje: – Irańska muzyka porywa. Aż chce się żyć. Ta muzyka, jeśli nawet jest smutna, to i tak przynosi radość.
Eskandar zmienia płytę. Rozbrzmiewają pierwsze dźwięki perskiej muzyki, kiedy rozlega się dzwonek do drzwi. Eskandar błyskawicznie zdejmuje z płyty stopkę adaptera. Wszystkie spojrzenia kierują się na Sohraba. Czyżby wydał
i to miejsce? Kto to może wiedzieć? Od kiedy dowiedzieliśmy się o zdradzie Sohra, wzdrygaliśmy się na każdy dźwięk dzwonka. Był czymś w rodzaju zaproszenia na egzekucję.
Sohrab nie podnosi wzroku znad książki. Hadżi daje znak, byśmy byli spokojni. Wychodzi z pokoju, za nim pani Saba.
Wraca Hadżi, jego oczy lśnią radością.
– Wasze paszporty są gotowe. Jutro jedziecie.
Przeraziliśmy się tak, że nie jesteśmy nawet w stanie się ucieszyć. Dopiero kiedy Hadżi wyjaśnia, że Afsane przyniosła nasze paszporty i to oryginalne, oddychamy
z ulgą.
Spod oka spoglądam na Sohraba. Nawet na nas nie patrzy. Przez cały czas wzrok ma utkwiony w książce. Jakby nie istniało dla niego nic poza nim samym. Tylko wtedy, gdy do pokoju wchodzi Afsane, podnosi głowę. Widać, że dziewczyna przed chwilą umyła twarz; oczy ma jeszcze zaczerwienione i spuchnięte od płaczu.
Spoglądam na Sohraba. Na widok Afsane pojawia się
w jego wzroku błagalna iskierka. Z niepokojem szuka w jej twarzy śladu jakiegokolwiek uczucia, choćby gniewu, nienawiści, czegokolwiek. Afsane nawet na niego nie spojrzy. Tylko chłodnym, zduszonym głosem mówi:
– Chcę zostać sam na sam z towarzyszami.
Zapada nieprzyjemna cisza. Wszyscy wpatrujemy się
w Sohraba. Wstaje, odkłada otwartą książkę obok innych leżących na podłodze i w milczeniu wychodzi z pokoju.
Afsane potrzebuje dłuższej chwili, by dojść do siebie. Wreszcie na jej twarzy pojawia się coś na kształt uśmiechu. Odkłada na podłogę trzymamy w ręce tobołek. Teraz jej oczy ożywają.
– Towarzysze, gratuluję. Jutro wyjeżdżacie wreszcie do Europy – mówi i ściska nam dłonie.
W jej wzroku widać ujmujący spokój, połączony z pełnym bólu smutkiem, który czaił się w głębi jej pięknych, czarnych oczu. Potem zaczyna w krótkich słowach, ale zarazem jak najdokładniej wyjaśniać szczegóły naszej podróży i trasy.
Mamy udać się na jeden z placów, z których odchodzą
z Teheranu autobusy zamiejscowe. Tam kupujemy bilet do Karbali. W tych dniach wielu Irańczyków wyrusza z pielgrzymką do mauzoleum imama Husajna w Karbali. Dlatego trzeba być tam z samego rana. Po przekroczeniu granicy, w Bagdadzie, kupimy bilety do Włoch, a z Rzymu pojedziemy do Wiednia. Dopiero tam ktoś będzie na nas czekał. Dostaliśmy hasło rozpoznawcze.
Afsane wręcza każdemu z nas paszport. Zapewnia, że są oryginalne i nie musimy mieć żadnych obaw. Eskandar jest według paszportu sprzedawcą warzyw o nazwisku Hadż Ali Naqi. A ja handlowcem o imieniu Tagi Szokrollahi. Afsane sugeruje mi, żebym obandażował sobie szyję, aby jakoś się tłumaczyło, dlaczego się nie odzywam.
Mamy ubrać się skromnie. Afsane wskazuje na leżący obok niej tobołek. Są w nim dwa garnitury – dla mnie i dla Eskandara. Na koniec daje nam po tysiąc dolarów na po-
dróż. Po raz pierwszy mamy tyle pieniędzy w kieszeni.
Kiedy już wszystko jest załatwione, Afsane podaje każdemu z nas rękę.
– Życzę powodzenia, towarzysze. Gdziekolwiek będziecie, pomyślcie o nas.
Z tymi słowy wychodzi.
Afsane, studentka czwartego roku prawa, jest piękną dziewczyną szlachetnej urody. Ma oczy, od których nie sposób oderwać wzroku. Jest drobna, ale ślicznie zbudowana.
Po południu Hadżi wydaje przyjęcie z okazji naszego wyjazdu. Jogurt z ogórkiem i arakiem, który przepala gardło i wnętrzności.
Pijemy ten zabójczy arak i słuchamy perskiej muzyki. Hadżi patrzy na nas z zazdrością.
– Niech wam się powiedzie i niech was wyślą do Związku Radzieckiego, choćby do samej Moskwy.
To mówiąc, uderza w dłonie. Uśmiecha się szeroko.
Eskandar spogląda na mnie przyjaźnie.
– Dariuszowi należy się takie szczęście – mówi. – Ale ja chcę jechać do Polski.
Hadżi wybucha głośnym śmiechem.
– Też coś! Jeszcze nie wyjechałeś, a już się stawiasz?!
Eskandar ponownie odzywa się z tym samym łagodnym uśmiechem:
– Tam mieszka moja matka.
I jeszcze raz opowiada historię, którą już kiedyś słyszałem.
Miał siedem lat, kiedy przez jego podłego ojca, który znalazł sobie Irankę, musiała opuścić Iran. Ma zawsze przy sobie jej zdjęcie.
Eskandar sięga po portfel. Wyjmuje z niego starą, pożółkłą fotografię. Pod figowcem stoi kobieta o blond włosach z małym dzieckiem na ręku. Mimo że zdjęcie wyblakło, można dopatrzyć się rysów jej twarzy.
Delikatne rysy. Ale z trudem tylko możemy sobie wyobrazić, że Eskandar miałby być synem takiej kobiety. Gdyby rozwinąć teorię Darwina, należałoby stwierdzić, że człowiek pochodzi w części od ptaków. Bo Eskandar stanowi dokładnie etap przejściowy między papugą a człowiekiem. Trzeba niezwykle dużo silnej woli, żeby uznać Eskandara za syna tej kobiety. Oglądamy zdjęcie, a on wyjaśnia nam tę zagadkę:
– To prawda – mówi – ja niestety nie wrodziłem się
w matkę. Jestem podobny do ojca.
Hadżi nie wierzy własnym oczom. Kilkakrotnie zerka na zdjęcie i porównuje je z twarzą Eskandara. A żeby się upewnić, pokazuje fotografię swojej żonie. I pyta jakby
o jakieś nadprzyrodzone zjawisko:
– Czy to dziecko na rękach tej kobiety to nasz Eskandar, który siedzi tu obok? – I zaraz dodaje serdecznie: – Jakie to piękne.
Nie wiadomo, o kogo mu bardziej chodzi: kobietę czy Eskandara.
To właśnie zdjęcie sprawia, że Hadżi jawnie wątpił
w usłyszaną opowieść. Alkohol dodaje mu animuszu. Zacierając dłonie, zwraca się do Eskandara:
– Mówiłeś, że uczyłeś się polskiego, tak?
– Tak.
– Sprawdzimy? – proponuje Hadżi. – Ja coś powiem,
a ty powtórzysz to po polsku. Ale musisz mówić szybko. Zgoda?
– Zgoda. Zaczynaj.
Eskandar usadawia się wygodniej.
Hadżi zaczyna wymieniać nazwy wszelkich przedmiotów, jakie przychodzą mu do głowy, a Eskandar tłumaczy na polski. Patrzę na niego z uwagą. Ze sposobu, w jaki odpowiada, możemy odgadnąć, czy mówi dobrze, czy nie. Pytania padają coraz szybciej. Nagle Eskandar zacina się na słowie „wszy”. Nie wie, jak to jest po polsku. Z pomocą spieszy mu pani Saba. Zdecydowanie i ciepło mówi:
– Cóż, może w Polsce nie ma wszy, prawda?
Eskandar natychmiast jej przerywa:
– Może i są. Ja nie słyszałem. W socjalizmie higiena jest na najwyższym poziomie, dostępna dla wszystkich. Gdzie chcesz wobec tego znaleźć wszy? Tam to co innego niż
tutaj.
Pani Saba z właściwą mieszkańcom Szirazu bezpośredniością pyta:
– A qasz18? Jak to się nazywa po polsku? Pytam, bo mój siostrzeniec ma ataki. Może tam znajdzie się na to lekarstwo?
Eskandar rzuca podejrzliwe spojrzenie na panią Sabę.
– No, qasz – mówi Hadżi, jakby to było coś oczywistego. – Nie wiesz, jak po polsku jest qasz? Musisz wie-
dzieć.
W słowach Hadżiego Eskandar wyczuwa nutę ironii. Wpadł we własne sidła. W tym momencie Saba Chanum znowu przychodzi mu z pomocą:
– Dobrze, dobrze, może w Europie nie ma padaczki. Te choroby dotykają tylko takie przeklęte kraje jak nasz. Drogi Eskandarze, nie obrażaj się, bo wiesz, kiedy nasz Mohammad dostaje ataku, to serce mi się kraje. Ma pianę na ustach jak wściekły wielbłąd. Rzuca się na prawo i na lewo jak wąż, w każdej chwili może sobie głowę o coś rozwalić. Bardzo mi go żal. Dlatego pytałam. Pomyślałam sobie, że może w Polsce mają jakieś lekarstwo na tę chorobę, a kiedy tam będziesz, to nam je wyślesz.
Eskandar bierze to wyjaśnienie Saby Chanum za dobrą monetę. Zwraca się do Hadżiego:
– Twoja ukochana żona ma rację. Tam już nie ma takiej choroby. Musimy pamiętać, że w socjalizmie opieka lekarska jest dostępna dla wszystkich, nie jak w naszej drogiej ojczyźnie. Proszę bardzo... – pokazuje gazetę, którą ma na kolanach – między dziesiątkami drobnych wiadomości jest i taka: Matka, która nie mogła znieść płaczu dziecka, przez kilka dni nie spała, a w końcu żeby je uspokoić, wsadziła mu do buzi, o proszę, taki oto kawałek opium. I oczywiście dziecko zasnęło już na zawsze. A ojciec dziecka, proszę bardzo. Opowiada, że też już dłużej nie mógł znieść tego płaczu, nie będąc w stanie dać mu jeść.
– Ja rozumiem, że w Europie – zaczyna Hadżi, ale Eskandar nie daje mu skończyć.
– Tu nie chodzi o Europę! Tam też możesz znaleźć głodnych ludzi. Ale ja mówię o socjalistycznej Polsce. Tam dziecko nie wie, co to głód, co to choroba! Tam dziecko nie płacze. Bo nie ma powodu.
Hadżi pochyla się w stronę Eskandara, wybałuszywszy oczy ze zdumienia.
– Na co tak patrzysz?
Eskandar uśmiecha się i natychmiast dodaje:
– Przecież nie ma najmniejszego powodu, żeby w Polsce dziecko płakało – rozkłada ręce, jakby chcąc podkreś-lić, że mówi o sprawach oczywistych. – Niby dlaczego miałoby płakać? Tam dzieci mają wszystko. Nie są ani głodne, ani gołe i bose. Żadne nie zazdrości zabawek dzieciom sąsiadów. Rodzice pobierają się z miłości, a nie dla pieniędzy. Toteż dziecko jest owocem tego uczucia. I w takiej atmosferze dorasta. Jeśli zdarzy się, że zachoruje, w ciągu pół godziny lekarz jest już u małego. Tam młodzi ludzie nie wiedzą, co to wszy czy padaczka. Za to mają żłobki, przedszkola, szkoły i uniwersytety. Kluby sportowe i sanatoria. Wszystko za darmo. To dlaczego dzieci miałyby płakać? Nie, tam dzieci nie płaczą.
Oblizuje wyschnięte wargi. Hadżi podaje Eskandarowi kolejną szklaneczkę araku, którą ten natychmiast wychyla.
We wzroku Hadżiego można teraz dostrzec spokój i pewność. Pochyla się, by nalać dla wszystkich. Równocześnie rzuca:
– Skoro tak mówisz, to na pewno tak jest!
A potem, zwracając się do mnie:
– Mówi marynarz, który zwiedził cały świat – wznosi szklaneczkę: – Wypijmy za wasze powodzenie. Ty jedziesz do Warszawy, a on do Moskwy.
Ale Eskandar natychmiast odpowiada:
– Nie, Dariusza zabieram ze sobą do Polski. Razem będzie nam lepiej.
Klepie mnie przy tym w kolano:
– Nie będziesz żałował, bracie? Polska to prawdziwy raj na ziemi.
Stukamy się szkłem. Eskandar rozmarzonym głosem rzuca slogan:
– Wypijmy za socjalizm! – A potem dodaje ten półwiersz Hafiza: – „Niech o poranku wzejdzie słońce nadziei”.
Wszyscy mieliśmy wówczas poczucie, że w naszych sercach zagościła owa duchowa prawda, o której mówi sufizm. Światło prawdy nie rozświetla każdego serca. Tajemnicę tę znają jedynie kochankowie prawdy. W tej chwili uważaliśmy się za takich wybrańców. Byliśmy sufimi, zatraconymi w miłości, którzy z całym poświęceniem gotowi są oddać życie za swoją ideę.
Eskandar w tym stanie upojenia zwraca się prosząco do Hadżiego:
– Hadżi, dziś ostatni nasz dzień w tym domu. Chciałbym jeszcze raz zobaczyć, jak tańczysz. Można?
Nie czekając na odpowiedź, nastawia płytę. Po chwili pokój wypełniają dźwięki pięknej tanecznej muzyki. Ale Hadżi stawia warunek:
– Najpierw ty zatańczysz – i palcem wskazuje na mnie. Podnoszę się i zaczynam tańczyć. Z trudem udaje mi się utrzymać równowagę.
Pani Saba, która poszła po jogurt z ogórkiem, wchodzi nagle roztrzęsiona do pokoju. Drżącymi dłońmi przysłania usta, żeby powstrzymać krzyk. Jej przerażone oczy są pełne łez. Ze zdumieniem patrzymy na kobietę.
A ona tylko ruchem głowy wskazuje na zewnątrz. Nie wiemy, co się stało. Ogarnia mnie paraliżujący strach. Eskandar błyskawicznie podnosi igłę gramofonu. Wreszcie kobieta głosem, który bardziej przypomina charczenie, mówi:
– Sohrab się powiesił.
– Zostańcie tutaj – Hadżi natychmiast opuszcza pokój.
W głowie mam zamęt. Nie jestem w stanie myśleć. Kompletna pustka. Staram się przeanalizować to, co przed chwilą usłyszałem. Jeszcze do końca nie rozumiem. Przedmio-
ty w pokoju przeszkadzają mi, wirując wokół mnie. Jakby tańczyły.
– Nie przywykłeś do alkoholu. Czemu tyle wypiłeś?
Teraz sam siebie przeklinam. Nagle słyszę głos Hadżiego. Woła mnie. Ruchem głowy nakazuje mi iść za nim. Ruszam bez wahania.
Zazwyczaj w ciągu dnia nigdy nie opuszczamy pokoju. Zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że ktoś z sąsiadów zauważy nas z dachu swojego domu. Ale w tej chwili o tym nie myślę. Wychodzę na werandę i za Hadżim udaję się prosto na podwórze. Idziemy w głąb ogrodu między krzakami róż.
Leżą tam porzucone dwie łopaty. Zaczynamy kopać. Ziemia nie jest tu twarda. Odrzucamy piach obok dołu. Kątem oka dostrzegam z oddali panią Sabę, która z podwórza bacznie obserwuje dachy sąsiednich domów. Biedaczka, za wszelką cenę stara się nad sobą panować.
Kiedy skończyliśmy kopać, idę z Hadżim pod krzew winorośli. Tam na starych drzwiach spoczywa przykryte kilkoma workami ciało. Hadżi wskazuje ruchem głowy pobliską morwę. Patrzę. Na gałęzi kołysze się jeszcze odcięty sznur.
Pochylam się. Ja z jednej strony, a Hadżi z drugiej podnosimy szybko stare drzwi i przenosimy ciało w stronę prowizorycznego grobu. Pomału je opuszczamy.
Jeszcze nie zaczęliśmy zakopywać dołu, kiedy rozlegają się strzały.
Słychać, jak zatrzymują się głośno suki. Obaj nieruchomiejemy, jakby nas grom trafił. Saba Chanum biegnie
w stronę schodów do domu. Nim zdążyłem dobrze pomyśleć, Hadżi wpycha mnie do dołu i zakrywa go starym wiekiem. Mówi mi cicho, żebym się nie ruszał i znika.
Klękam w rogu, niemal na nogach Sohraba. W gardle mi zaschło. Czy to ze strachu, czy od wódki rodzynkowej, nie wiem. Patrzę na Sohraba. Ma szeroko otwarte oczy. Ich dziwny chłód przenika mnie do głębi. Drżę, jakbym miał atak malarii. Słychać wojskowe suki. Mrozi mnie strach. Mimo to wyobrażam sobie, jak to w jutrzejszych gazetach porannych widnieję na zdjęciu obok ciała Sohraba, a policja tłumaczy, że jestem człowiekiem, który na rozkaz swojej organizacji zabił towarzysza. I w tej przerażającej chwili bawi mnie to. Masz w kieszeni paszport i pieniądze, tak?
I co, dwanaście godzin przed odjazdem zostajesz złapany w tak żałosnej sytuacji. W głowie się to nie mieści. Nie mam teraz ochoty analizować tego wszystkiego. Może przeklęty arak uśpił nerwy. Myślę sobie, „Co będzie, to będzie. Co ja mogę zrobić?”. Czuję obojętność. „Ostatecznie w każ-dej grze zawsze są wygrani i przegrani”. W walce trzeba również liczyć się z tego rodzaju dziwnym rozwojem wypadków. Cóż. Dotąd nie miałem wątpliwości, że Sohrab ze względu na Afsane nie wydał tego domu. A teraz widzę, że się pomyliłem. Nie czuję nawet gniewu do niego. Patrzę na niego spokojnie. Przez szparę w starym wieku wpada promień światła. Blade ostrze jasności przesuwa się po ciele, sięgając oczu. Nie wydają się szklane, są tylko bez życia. Ich chłód przenika człowieka do szpiku kości. Kilka godzin temu pod wpływem muzyki Chopina w jego martwych oczach na chwilę pojawiło się życie. Miał inteligentne spojrzenie, które wzbudzało zaufanie. Nigdy się nie dowiedział, kto go wydał. Przecież mogłem to być nawet ja. Byłem
o krok od zdrady. Gdy mnie torturowali, czułem, że już dłużej nie wytrzymam. Paraliżujący strach był silniejszy ode mnie. Zacząłem sobie liczyć w duchu: „Mówić, nie mówić? Mówić, nie mówić?”. W takich chwilach człowiek stara się uniewinnić sam przed sobą i wytłumaczyć sobie słuszność swojego postępowania. Waży w myślach dobre
i złe strony takiego czynu. Mózg wydaje wyrok i nie masz wyjścia. Puszczasz farbę. Byłem już prawie gotów zeznawać, gdy uratował mnie zawał serca, bo straciłem przytomność. Teraz zaliczam się, jak to się mówi, do bohaterów, a Sohrab do zdrajców. A przecież był ode mnie o wiele zdolniejszy, bystrzejszy, a przyszło mu umrzeć w tak żałosny sposób.
Oblatuje mnie strach, kiedy myślę, że za moment mogę zostać aresztowany i sam nie wiem, czy następnym razem wytrzymam tortury i będę milczał, czy też nie. Nagle na twarzy Sohraba siada giez. Wstrząsa mną dreszcz, gdy giez łazi po jego otwartych oczach. Schylam się i przepędzam owada.
Robi mi się niedobrze. Z największym wysiłkiem staram się powstrzymać, ale w ustach mam już pełno. Gorączkowo szukam jakiegoś zakątka, żeby tylko nie pobrudzić ciała Sohraba. Unoszę szybko jego nogi, opieram je o ścianę dołu i wymiotuję na ziemię. Kwaśny, ostry smród sprawia, że żołądek wyrzuca z siebie całą zawartość. Zaraz potem zdejmuję koszulę i przykrywam nią wymiociny. Potem bardzo ostrożnie kładę stopy Sohraba na koszuli. Uświadamiam sobie, że zapanowała cisza i już nie dochodzą żadne hałasy. Nadstawiam z uwagą ucha – nic. Schylam się nad ciałem, zamykam powieki zmarłego, po czym zgarniam rękami ziemię pod głowę Sohraba. Zgodnie ze zwyczajem próbuję zrobić coś na wzór glinianej podpórki. W tej chwili spostrzegam, że unosi się stare wieko nad dołem. To Hadżi. Dłonią daje mi znać, że niebezpieczeństwo minęło. Wyciąga do mnie rękę, opieram stopę o dno i jednym skokiem wydostaję się na zewnątrz. W milczeniu zasypujemy szybko dół.
W pewnym momencie Hadżi spostrzega mój nagi tors. Pyta cicho:
– Gorąco ci się zrobiło?
Kiwam przecząco głową.
Dopiero kiedy idziemy w kierunku pokoju, przyciszonym głosem relacjonuje mi, jak doszło do strzelaniny. Podobno policja wywęszyła, że kilka domów dalej mieści się tajny skład broni organizacji opozycyjnej. Kilka suk otoczyło dom z przodu i z tyłu. W tym samym czasie złodzieje przetrząsali go w poszukiwaniu jakichś drogocenności, a tu nagle drzwi zostały wyważone i do środka wbiegło paru uzbrojonych wojskowych. Złodzieje próbowali umknąć przez dach, ale żołnierze ostrzeliwali ich z ulicy. Gdy ich pojmano, okazało się, że policja się pomyliła i że tak naprawdę dom należy do bardzo bogatego jubilera. Ta historia wydaje się tak niezwykła, że odnoszę wrażenie, jakby Hadżi opowiadał mi treść jakiegoś filmu.
Na progu pokoju staję jak wryty. Eskandar smacznie sobie śpi. Nie mogę w to uwierzyć. Hadżi jak zwykle uśmiecha się od ucha do ucha.
– To się nazywa mieć szczęście – mówi powoli i kiwa głową z zazdrością. Potem spogląda na mnie i wyjaśnia: – Nie wziąłem go ze sobą, bo wiem, że gaduła z niego. – Pa-trzy na mnie tymi swoimi czarnymi oczyma i dodaje: – Wód-ka z rodzynków tak właśnie działa: albo człowiekowi rozwiązuje język, albo morzy go snem. – Po czym jak gdyby nigdy nic pyta: – Napijesz się duqu19? Zimny duq dobrze ci zrobi – i wychodzi z pokoju.
Stoję na środku. Zastanawiam się, czy ta miniona godzina to był tylko jakiś koszmar senny, czy jednak jawa. Postarzałem się chyba o dobrych dziesięć lat. Załamałem się wewnętrznie, coś ze mnie uleciało. Mój zmęczony wzrok pada na otwartą książkę, którą Sohrab wychodząc, zostawił na podłodze. Podnoszę ją i zerkam na okładkę: Anna Karenina. Miesiąc temu Sohrab dał ją w prezencie Afsane, dziewczyna pożyczyła ją nam.
Wchodzi Hadżi z czarką pełną duqu i koszulą, z pewnością swoją własną.
– Powinna być na ciebie dobra – mówi, podając mi ubranie.
Zakładam koszulę. Pasuje jak ulał. Pijąc duq, widzę, że Hadżi rozwija serwetkę, którą przyniósł ze sobą. Jest w niej zegarek, portmonetka i dwa listy. Podnosi znad nich głowę i spogląda na mnie. W jego oczach czai się wielki smutek.
– Zostawił te rzeczy w naszym pokoju. Jeden list jest do jego rodziny, drugi do Afsane.
Mówi to i powoli siadając, kładzie jeden list na drugim, jakby trzymał w dłoni jakąś świętość. Patrzy na mnie smętnie i dodaje z westchnieniem:
– Znałem tego człowieka od lat. Nie miałem najmniejszej wątpliwości, że pewnego dnia będzie jedną z ważniejszych osobistości w naszym kraju. Zasługiwał na to.
Hadżi znów wzdycha ciężko. Zawijając zegarek, portmonetkę i listy z powrotem w serwetkę, mówi:
– Popatrz, co mu los zgotował – i kilka razy kiwa z ubolewaniem głową. – Właśnie w takich czasach żyjemy. Jeśli nie jesteś w stanie postąpić bohatersko, wtedy wszyscy rzucają na ciebie pogardliwe spojrzenia. Mówią, że żaden
z ciebie mężczyzna – z piersi wyrywa mu się ni to kaszlnięcie, ni to gorzki śmiech. – Dwa dni, dwa bite dni Afsane płakała. A dlaczego? Że Sohrab nie zginął jak bohater. Nawet przez moment, nawet przez momencik nie przeszło jej przez myśl, że ten człowiek spośród dziesiątek rzeczy, jakie wiedział, wyjawił tylko jedną, ujawnił miejsce, o którym wiedział, że nie miało znaczenia – byle go tylko zwolnili. A w imię czego? W imię miłości – mówi miękko. – Na tym właśnie polega miłość, że człowiek wszystko postrzega przez serce. Ktoś, kto nie zna miłości, nie rozumie, że to stan oszołomienia, szaleństwa. Miłość nie wie, co to rozum. A Sohrab kochał Afsane, dziewczyna zaś chciała bohatera. Bo właśnie w takich czasach żyjemy – Hadżi wbija we mnie smutny wzrok. – Widzisz, chłopcze, w jakich kalekich czasach przyszło nam żyć? Tysiąc lat, już od tysiąca lat tak żyjemy – uśmiecha się do mnie i nagle zmienia temat:
– Zmęczony jesteś. Lepiej odpocznij, jutro czeka cię długa droga.
Potem klepie mnie swoją mocną, wysportowaną dłonią po ramieniu i dodaje:
– Nie martw się, jeśli by mieli was złapać, złapaliby dzisiaj. Jestem pewien, że cały i zdrów dotrzesz do tej swojej wymarzonej Polski.
Wstaje, zabierając serwetkę, w którą zwinął rzeczy Sohraba.
– Idę przesadzić na grób Sohraba krzew różany. Zawsze, kiedy przychodził na randkę z Afsane, przynosił jej bukiet róż.
Hadżi wychodzi z pokoju, a ja nie mogę przestać o nim myśleć. Podobno na kilka dobrych lat przedtem, zanim trafił do więzienia, odwiedził Mekkę i dlatego właśnie ludzie mówili na niego Hadżi. Kiedy otwierał klub sportowy, wyrosło przed nim dwu osiłków z grupy nacisku Szahrama, syna księżnej Aszraf. Powiedzieli:
– Jeśli chcesz mieć spokój i bezpieczeństwo, musisz płacić haracz.
To był powszechny zwyczaj, wszyscy o tym wiedzieli. Ale Hadżi nie był taki jak inni ludzie. Przy świadkach tak odparł wysłanym przez Szahrama facetom:
– Panowie, nie pobieram procentów z kupna broni od zachodnich spółek, nie mam odłożonych miliardów dolarów w szwajcarskich bankach. Ten klub to całe moje życie. Nic więcej nie posiadam. A i tak wszystko pochodzi z pożyczek. Nie mam grosza na haracz. A poza tym, proszę bardzo, jest do panów dyspozycji.
Po czym rozpiął spodnie i pokazał, co tam ma.
Po miesiącu Hadżi dowiedział się, że policja znalazła
w jego klubie dużą ilość narkotyków. Został aresztowany pod zarzutem ich przechowywania i rozprowadzania wśród młodzieży. Przed sądem dozorca klubu jako świadek opisał sędziemu w szczegółach, jak to niby Hadżi przechowywał
i sprzedawał te świństwa. Hadżi został skazany na dziesięć lat więzienia. Wyszedł po siedmiu.
W więzieniu zaprzyjaźnił się z lewicowcami. Po wyjściu na wolność postanowił pomagać ludziom, którym groziło niebezpieczeństwo ze strony szacha. Oddał swój dom do dyspozycji naszej organizacji. Od tego czasu stał się on ostatnim przystankiem uciekinierów przerzucanych za granicę.
Ten człowiek skończył tylko cztery klasy szkoły podstawowej – musiał zacząć zarabiać na chleb. Ale był przy tym nieskończenie bardziej oświecony i humanitarny od ludzi, którzy panują w tym kraju z tytułem szacha i ministra. Ci panowie patrzą na świat z perspektywy swojego chorobliwego „ja”, które, jak to ujmował Hadżi, zaczynało się w ich otworze gębowym, przechodziło przez trzewia
i kończyło się członkiem.
Następnego dnia wczesnym rankiem, przed samym wyjściem z domu, idę na koniec ogrodu. Chcę się pożegnać
z Sohrabem. Widzę, że w miejscu, które wczoraj pokryliśmy ziemią, zasadzony został krzew róż, dużych, czerwonych róż, a na ich płatkach błyszczą kropelki rosy.
W tym momencie do kaplicy wchodzi czterech facetów w czarnych garniturach. Przepraszają mnie, a potem ostrożnie nakrywają trumnę wiekiem. Potem każdy z tych typów bierze ją za jeden z mosiężnych uchwytów, przyczepionych z każdej strony. Wynoszą ją. Ja i Eskandar też wychodzimy na zewnątrz. Mężczyźni stawiają trumnę w dorożce, przyozdobionej czarnym kirem. Na czele konduktu rusza ksiądz z dwoma chłopcami, z których każdy trzyma w rękach gromnicę. Za dorożką żona Doktora w żałobnym stroju. Z ładnego kapelusza spada jej na duży biust długa woalka. Za nią idzie kilka osób, których nie znam, a potem grupa Irańczyków. Jesteśmy wszyscy zszokowani. Nigdy w życiu byśmy się nie spodziewali, że pewnego dnia Doktor będzie miał na pogrzebie obrządek religijny, a do tego jeszcze katolicki. Żaden z nas nie spodziewał się takiej szopki. Pedar mówi, że żona Doktora oświadczyła: „Jestem katoliczką i nie chcę, żeby mój mąż był pogrzebany bezosobowo i dlatego pochowam go zgodnie z obrządkiem mojej religii”.
Wszyscy wiedzą, że Kościół nie daje katolickiego pochówku Żydom, niewiernym, heretykom, samobójcom, jawnogrzesznikom, tym, którzy giną bez skruchy. Jakim więc sposobem kobiecie udało się ominąć te przeszkody? Mówią, że musiała zapłacić za to niezłą sumkę. Ale dla nas
i tak najważniejsze było pytanie – po co ta cała szopka? Podobno między Doktorem a jego żoną zawsze rozgrywała się ostra rywalizacja o to, kto nad kim zapanuje. Ona – ważna Europejka, on – dumny Pers. Teraz ona ma przewagę. To był już ostatni akt w ich sztuce. Los zawsze zgotowywał Doktorowi sytuacje, jakich by się nie spodziewał, wręcz na granicy absurdalnego żartu. Zerkam na Pedara. Odzywa się do mnie przyciszonym głosem:
– Mówią, że jakie życie, taka śmierć. W wypadku Doktora to się spełnia co do joty. Ani w życiu nie był sobą, ani po śmierci.
Eskandar słyszy te słowa i tak się wtrąca:
– Niesprawiedliwie osądzasz Doktora. On tutaj nie mógł nawet rozpoznać swojej idei w praktyce. Już całkiem przecież stracił nadzieję, że jego idea zostanie kiedyś zrealizowana. Sam siebie zgubił. Jeżeli w czymś zawinił, to w tym, że zbyt łatwo się poddał i targnął się na własne życie.
Jestem zaskoczony. Nie rozumiem, do czego Eskandar zmierza. Po raz pierwszy bronił Doktora i to w tak groteskowej sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. Również Pedar jest zdziwiony postawą Eskandara. W odpowiedzi obrzuca go tylko niedowierzającym spojrzeniem.
Pogrzeb Doktora odbywa się w całkowitym milczeniu. Podczas spuszczania trumny do grobu niespodziewanie pośród uczestników ceremonii dostrzegam Sohraba. Czy to przywidzenie? Albo ktoś udający Sohraba, bo uczucie, jakiego doznaję, przypomina obraz sprzed dwóch i pół roku. Te same znajome oczy w znajomej twarzy. Tylko że przypatruje mi się z obojętnością kogoś obcego. To tak jakby Sohrab zmart-wychwstał, lecz cierpiał na amnezję i wcale mnie nie pamiętał. To aż niepojęte, że jego sobowtór zjawia się akurat teraz, jakby Sohrab chciał przypomnieć mi swój pogrzeb i zestawić go z operetkowością ceremonii pożegnalnej Doktora. Ale śmierć Sohraba miała w sobie tragizm. Nagle dostaję ataku kaszlu, więc odchodzę na bok i szybko chowam się za drzewo. Na szczęście atak nie jest uporczywy. W pewnej chwili dyskretnie staje obok mnie Eskandar. Mówi, że Pułownik zmienił plan, odwołał akcję zamachu na szacha. Patrzę na niego z niedowierzaniem. Eskandar wzrusza ramionami.
– Nie wiem, dlaczego, on mi nie wyjaśnił – mówi zdecydowanym głosem, jakby chciał uciąć temat.
Spogląda w niebo. Ni stąd, ni zowąd stwierdza:
– Tutejsze słońce jest jakieś takie chłodnawe, nie tak jak nasze.
Ale ja uparcie wracam do sedna. Zapisuję pytanie: Gdzie jest Pułkownik?
– Odszedł sobie po angielsku, cichutko – oznajmia Eskan-dar i znów patrzy w niebo. Po czym mówi jakby sam do siebie: – Nie lepiej umrzeć, kiedy jeszcze jesteś młody, pełen wiary, niż patrzeć, jak dawni bohaterowi żyją tak, jakby nie można było zrobić nic innego, i tylko obserwować, jak zgorzkniałe ciało wyniszcza się i starzeje. A kiedy przypadkowo nadarzyła się okazja, by zginąć w walce, nasz Doktor wolał zabić siebie niż swojego dręczyciela. A Pułkownik woli czekać. Nie wiadomo, po co.
Eskandar patrzy na mnie zmęczonym wzrokiem. Ku mojemu zdziwieniu niespodziewanie mówi:
– Dariusz, pamiętasz, kiedy żegnaliśmy się z Afsane... –i powtarza jej słowa. Chwyta mnie za ramiona i dodaje:
– A co my tutaj robimy?
Czeka na odpowiedź. Po chwili pojawia się Ali. Proponuje, że podwiezie nas swoim samochodem do domu Doktora. Reszta ma jechać tramwajem. Podobno żona bardzo prosi, żebyśmy byli obecni na stypie, którą urządza. Zgadzamy się.
W aucie są tylko dwa miejsca dla pasażerów, jedno
z przodu, jedno z tyłu. Większość tylnego siedzenia jest zapchana towarami, jak zawsze.
Pierwszy raz jestem w mieszkaniu Doktora. Duże i przestronne. W salonie ustawiono długi stół zastawiony jedzeniem i butelkami z alkoholem. Wszyscy goście to Polacy, znajomi Doktora i jego żony. Z Irańczyków jesteśmy na razie tylko my trzej.
Od samego początku panuje przyjacielska, ciepła atmosfera. Więcej tu śmiechów i żartów niż smutku i żałoby. Ktoś zaczyna nam wolno i wyraźnie wyjaśniać znaczenie dzisiejszego przyjęcia:
– Śmierć zawsze narusza porządek wspólnoty. To sygnał ostrzegawczy, że więzy w każdej chwili mogą zostać zerwane. Tego rodzaju ceremonie służą właśnie przywróceniu życiu jego normalnego trybu, żeby znów spoić zerwane ogniwa w życiu społeczności.
Zebrani goście z apetytem zabierają się do jedzenia. Rozmawiają o najróżniejszych sprawach. Nikt nawet nie wspomina Doktora. Ktoś wyrywa się nagle z dowcipem o Żydach. Ktoś opowiada drugi. Można odnieść wrażenie, że to opowiadanie dowcipów jest zaraźliwe. Pojawia się ich coraz więcej. Atmosfera z każdą chwilą staje się weselsza. Mimo że nie ma upału, mam wrażenie, że robi mi się duszno. Idę do łazienki przemyć twarz zimną wodą. W tej chwili zjawia się jakiś grubawy facet, podchodzi prosto do klozetu, podnosi deskę i zaczyna zwracać. Już chcę wychodzić, ale widzę, że facet wkłada rękę do muszli i wśród swoich wymiocin szuka czegoś. Jest. Sztuczna szczęka, która wpadła mu do klozetu razem z resztkami jedzenia. Myje ją ostrożnie i wkłada z powrotem do ust. Bardzo dyskretnie, kątem oka obserwuję zachowanie tego gościa. Chyba jednak dostrzega moją ciekawość, bo uśmiecha się do mnie, rozkładając ręce w geście bezradności, jakby chciał powiedzieć: „Co robić, stało się”.
Wracam do pokoju i zaraz zauważam czerwone oczy Eskandara. Za dużo wypił. Z wysiłkiem próbuje się skoncentrować i wysłuchać kolejnego dowcipu. Jednocześnie wyczuwam, że wzbiera w nim gniew. Zaczyna się gotować wewnętrznie.
Ktoś opowiada jakiś kawał w gwarze góralskiej, jeden
z tych ośmieszających komunistów. Eskandar lustruje każdego gościa po kolei, jakby chciał się upewnić, czy przypadkiem nie pomylił domu. Nie mogę powstrzymać ataku kaszlu. Wychodzę z mieszkania na ulicę. Jest chłodnawo, ale świeże powietrze dobrze mi robi. Po pewnym czasie pojawia się Eskandar, lekko się chwiejąc. Na mój widok woła z daleka chrapliwym głosem:
– Europa! – Po czym dodaje, naśladując karcący głos żony Doktora: – Niech pan się zachowuje jak cywilizowany człowiek, jest pan w Europie! Świetnie, bierz tę swoją Europę, posmaruj sobie masłem, połóż na kanapkę, pieprz
i sól, proszę! Smacznego! – I powtarza tym samym napuszonym tonem: – Europa!
Wtedy do Eskandara podchodzi Ali i mówi z lekką irytacją w głosie:
– Słuchaj, chłopcze. Czy dostałeś od Polaków błagalny list, żebyś łaskawie zechciał zagościć w ich kraju? Kto ci dał prawo obrażania ludzi? Żona Doktora miała rację, nie zachowujesz się jak cywilizowany człowiek.
W odpowiedzi Eskandar prawie krzyczy:
– Wolnego, może tobie odpowiada bezduszność tych ludzi. Ci cywilizowani Europejczycy już zapomnieli, po co tu przyszli. Uczcić czyjąś śmierć? Nie, napaść swoje brzuchy i pośmiać się z głupawych dowcipów.
Ali uśmiecha się.
– Słuchaj, chłopie – mówi opanowanym tonem – ci ludzie są we własnym kraju i mogą robić, co im się podoba. Nie odpowiada ci? – to droga wolna. A ja czuję się tutaj świetnie.
– Świetnie, pewnie, że świetnie, widziałem przecież, jak śmiałeś się z tych idiotycznych żartów. Jeśli już nic ci innego nie pozostało, to trzeba było zachować godność i milczeć.
– Zgoda, ale ty będąc gościem, nie miałeś prawa obrażać gospodyni. Ŕ propos, to nie ja powtarzałem stale „Polska, moja miłość”. A teraz co? Europa – bee...? Nagle zrobił się z ciebie taki wrażliwy Azjata?
Eskandar podnosi głowę, łapczywie wdychając powietrze. Nagle wrzeszczy na całe gardło:
– Dosyć!!!
Jego krzyk odbija się echem od ścian kamienic.
„Biedny Eskandar”, myślę sobie.
Miłość staje się bolesną przygodą, kiedy widzisz, że ukochana drwi z twoich uczuć, że za nic ma twoje „ja”. Wtedy robisz się zanadto wrażliwy. Teraz całą swą złość Eskandar wylewa na Alego. Sarkastycznym tonem mówi:
– Słuchaj, chcesz wiedzieć, jaka jest tu definicja uchodźcy politycznego?
Ali patrzy na Eskandara znużonym wzrokiem.
– To jest tak – zaczyna Eskandar. – jakbyś miał w dupie piłę, nie możesz ani wyciągnąć, ani pchać, bo boli. Jeśli ją zostawisz, ropieje. Ale widać, niektórzy świetnie prosperują z tą piłą w dupie. Niektórzy zaś nie wytrzymują i odbierają sobie życie.
– Sam tego chciałeś, chłopie – mówi spokojnym tonem Ali. – A skoro to masz, musisz nauczyć się to znosić z uśmiechem na ustach.
– Zazdroszczę ci, Ali – na to Eskandar. – Nie potrafię tak przybrać twardej skóry nosorożca.
Ali wcale się nie obraża, może w ogóle nie zrozumiał aluzji. Mówi tonem wcale nie ironicznym:
– Musisz, bracie, musisz... Musisz nosić cudzą skórę, przestań uciekać przed losem. Skoro wskoczyłeś do wody, trzeba, byś nauczył się pływać.
– Muszę, muszę, wcale nie muszę! – krzyczy Eskandar. – Aaaaaa... Ŕ propos pływania...
Nagle patrzy na Alego tym swoim miażdżącym wzrokiem, który przykuwa każdego do miejsca. Wolnym krokiem podchodzi do niego. Kładzie mu ręce na ramionach, pochyla się i pyta:
– Słuchaj bracie, cały czas mnie nurtuje, jak ty miałeś Doktora za najbliższego przyjaciela. Właśnie ty. A pamiętam, kiedyś mi powiedziałeś, że człowiek jest tylko tyle wart, ile siły ma, żeby utrzymać się na powierzchni. A kiedy fala opada, razem z nią idziesz na dno. Ty, Ali, jesteś jak korek.
W żaden sposób nie dasz się zatopić. A Doktor był kawałkiem betonu, dlatego utonął, prawda?
– Za dużo wypiłeś – mówi Ali i spycha jego ręce ze swoich ramion.
Ali patrzy pogardliwie na Eskandara, ale po chwili jego myszowata twarz nabiera wyrazu zadowolenia.
– Nawet z ciebie dobry chłopak – rzuca Ali – ale nie masz doświadczenia. Ty żyjesz literaturą, a ja znam prawdziwe życie.
– A może uchylisz rąbka tajemnicy i opowiesz nam
o swoich doświadczeniach? – zaczepia go z sarkazmem Eskandar.
– Widzisz, bracie, doświadczenia pająka są nieprzydatne dla muchy – i odchodzi w stronę budynku. Nie odwracając się do nas, dodaje głośno: – Niestety, nie mogę was odwieźć, bo piłem.
Znika w kamienicy.
Friday, December 5th
Is a recollection something that one has lost? For a refugee a recollection is rather a state of possessing that embraces even commonplace episodes, like raisins in a cake. But it’s worse, when all one’s history has turned into a memory.
We went to the funeral with Eskandar, today. We must have been a little bit late, because everybody was already in the cemetery lane, waiting for the body to be carried to its eternal resting place.
We go to the chapel adjacent to the church. The coffin is placed on a low base, with doctor Jamshid’s body in it. The inside has been lined with red velvet. As the old man used to say, „pure luxury”. I take a look at Doctor. He is sleeping quietly, he looks younger than his real age. His face doesn’t show perpetual anxiety any more, and his eyes burning with fanaticism are closed forever. They say that one can judge a man only after his death, when only naked truth remains. I think this saying doesn’t apply to Doctor. He will probably remain a mystery to us forever. The only naked truth about him is that he is lying in a coffin right now.
A fly appears suddenly out of no-where and sits on Doctor’s lips. I chase it away with the letter that Eskandar has given me on the bus. So I’ve been keeping it in my hand all the time? Haji has written between the lines that Afsaneh was arrested a few months ago. From the information that leaks out to him from prison he understands that she is enduring torture heroically. The police didn’t manage to obtain any information from her. Until, one day, using one moment when her torturers didn’t pay attention, she jumped out of the window and died on the spot.
She could have finished her studies. They would have made a happy couple, she and Sohrab, our Doctor could have become a director of a hospital in the city of Mashhad and Pedar could have created the most beautiful theater in Iran and Eskandar could have gone by a ship of the Iranian Navy to his beloved Poland. They could have. And all those hundreds of thousands of others who also don’t want to live in lies and who know that nothing is and can be the truth in a country where evil has become trivialized and has become part of everyday life; but still they lead peaceful lives…
Why did we say NO? Maybe our characters, determined by choices and by the obstinacy, with which we keep our promises, have predestined our fate according to the rules of ancient Greek tragedy. We just participate in a game, in which we experiment with coincidence and random events.
My thoughts turn around Afsaneh and Sohrab. I remain silent, but my soul is crying out in despair: Why did they kill the love between these two, both physically and spiritually?! Suddenly the image of Haji’s house comes to me – that’s where their love began and that’s where it ended. Bitter memories overwhelm me.
I’m playing chess with Sohrab. I place the knight in front of the king and say: “Checkmate”. Sohrab gazes at the chessboard with liveless eyes. He seems not to have taken notice of my move. He’s a master chess-player and today he’s lost to me twice. He doesn’t even look at me. Pensive, concentrated on something distant. I touch his hand gently with my fingertip. He turns his tired eyes at me. He smiles with bitterness and nods: “I know I’ve lost.” I feel sorry for him. His hair is cut unevenly, lots of tufts scattered here and there. The police usually cut the hair of detainees in the shape of a cross so they can be caught immediately if they happen to espace.
Sohrab came to us with a headscarf last week, to hide the crosses cut in his hair. I cut his hair completely and for several days I kept feeling his curls under my fingers.
Not wanting to show his sadness to us, Sohrab reaches for a book from our book collection. There are many of them: Tolstoy, Gorki, Tchechov, Jack London, Hemingway, Voltaire, Aragon, Jean-Paul Sartre, Mao Ze Dong, Anatol France, Tchernyshevski, Bernard Shaw. All these books are lying on the floor. Most of them he himself has brought for us. Whenever he came to meet his fiancée, he would bring us a book.
Since yesterday’s news that Sohrab managed to escape in exchange for a pledge to co-operate with the police we feel anxious, but at the same time we’re quite confident that he has not revealed this particular address to the police, because Afsaneh is here.
Afsaneh was a messenger and the story of these two lovers – a story of love leading to death. Sohrab had manly features, a nice face and huge wise black eyes. And a charming smile. He was quite tall. He had deep knowledge which not only made it possible for him to explain complicated political matters in a clear and simple language, but also to talk about philosophy, poetry, literature or Western music.
Every meeting with him was a spiritual feast. Once he brought Anna Carenina. Half jokingly I asked him, why this hysterical female has made such a career in world literature. This commonplace question became a pretext for Sohrab to lead us to the treasury of ancient Greek philosophy and of Persian mysticism of the 13th century, speaking all the time about the ineffective battle for dominace between reason and love. His talk was interwoven with quotations from Persian and Greek literature from which he would impreceptibly move to Anna Karenina and Madame Bovary, describing another epoch, another environment, another literature. All the time elaborating on the helplessness of reason in face of love’s mystery. Additionally, he would enrich his talk with tiny effects people like to employ, such as moments of silence, emphases, changes in intonation etc. Consequently, his words became infectious as a lethal virus. No wonder that for Afsaneh, Sohrab was the pivot of her world. Hundreds of sparkles lit up in her eyes as she looked at him. Two days ago this heavenly love changed into torture that is tormenting both of them.
The point was that while being taken from the place of his detention in the centre of Tehran to the notorious Qasr prison in the north of the city last week, Sohrab managed to escape, taking advantage of a car accident. But the truth was that in the very beginning of his arrest he succumbed to torture and pledged to collaborate. First, he gave away the address of our book and press archives and of our underground printing house that was no longer in use, knowing that there was nothing in the archives that could be of primary or secondary value for the police. In the second phase of his collaboration he promised to supply information from the outside; he assumed that he would manage to outwit the police and warn party personell and to move to underground activity.
But Sohrab had bad luck, because only a few hours before the police stormed the printing house, our organisation had hidden three dissidents, there, guys just like me who were to flee the country. All of them were caught. Sohrab’s information about his pledge to the police reached our organisation only later. This means certain death for him.
He’s been at the disposal of the organisation for two days, now. He didn’t know what fate they would decide for him. It didn’t matter to him. But he was pained by the fact that Afsaneh was suffering. This, he just couldn’t stand. He would remain sitting in the corner and reading. Under the pretext of studying books he could hide his suffering. But by his empty eyes you could say that he was empty inside.
Eskandar puts on Chopin’s piano concerto in F-minor opus 21. This is a sign that twelve o’clock is approaching. They always bring food at this hour. We’re awfully hungry. We gaze at the door. Only Sohrab’s glance, melancholy because of the music, begins to radiate an inner light. Some sweet memory…
They bring the food. Some mix of legumes and vegetables whose smell fills the whole room in a second. Hajji places a full bowl in the middle of the tablecloth. He has a smile in his face. Hajji’s face and eyes always smile earlier than his lips.
He invites us to partake of the food. His wife Saba Khanum enters with a jar of cold water.
Mrs. Saba is a tawny and a bit stout woman and like all people from Shiraz, she is full of love and kindness. In the company of this couple everybody feels tranquil. When they are with us, we just have everything.
Hajji’s house is my ninth hiding-place. I encountered similar generous and unselfish love everywhere. How can you resist loving this nation? Saba Khanum’s voice breaks through my thoughts. She announces grapes from their garden for dessert. We sit at the table and start eating. Chopin’s touching music and the delicious dish create an unforgettable atmosphere. Only our jaws move while we eat. No-one bothers to talk.
We haven’t had any breakfast for several days, because we lack money. That’s why we’re so famished.
I notice that Sohrab has put only a tiny helping on his plate and is just pretending to be eating. After dinner they bring the promised grapes and we help ourselves to this dessert.
- Don’t you have our own music, son? We listen to this record all the time. We’re human beings, too, after all. Do put on something we would like, will you? – Hajji looks at us with these smiling eyes of his and he adds: – Iranian music makes you ecstatic; it fills you with the joy of life. Even if sad, this music still makes you rejoice.
Eskandar changes the record. The room resounds with the first notes of Persian music when suddenly the door bell rings. Eskandar immediately takes the needle off the record. Everybody’s eyes turn towards Sohrab. Is it possible that he has revealed this place, too? Who knows... Since learning about Sohrab’s betrayal, we wince at every sound of the bell. It’s sort of an invitation to an execution.
Sohrab doesn’t look up from the book. Hajji makes a sign to us not to worry. He goes out of the room, Saba Khanum follows him.
He comes back, his eyes bright with happiness.
- Your passports are ready. You’re leaving tomorrow.
The doorbell has terrified us so much that we aren’t even able to feel happy. Only when he explains that Afsaneh has brought our passports, original ones even, we sigh with relief.
I take a glimpse at Sohrab. He doesn’t even look at us. His eyes are glued to the book all the time; as if nothing else existed to him, just he himself. He raises his head only when Afsaneh enters the room. You can see that she has just washed her face, her eyes are still red and swollen from crying.
I look at Sohrab. With the sight of his beloved an imploring flicker appears in his eyes. He searches anxiously for the slightest trace of emotion in her face, be it wrath, hatred, anything. Afsaneh doesn’t even look at him. She just says with a cold, muffled voice:
- I want to be left alone with the comerades.
Unpleasent silence ensues. All of us look at Sohrab. He stands up, puts the open book back to where it was lying among other books on the floor and leaves the room without saying a word.
Afsaneh needs quite some time to regain composedness. An expression similar to a smile appears in her face, finally. She puts the bundle she had been keeping in her hand on the floor. Her eyes liven up, now.
- My congratulations, comerades. You are finally leaving for Europe tomorrow.
Saying this, she squeezes our hands.
You can see charming calmness in her look, tainted with saddness lurking in the depth of her beautiful black eyes. Then she starts to explain the details of our route and journey in short phrases, but nevertheless with great precision.
We are to go to one of the terminals from which long-distance and international buses depart. We buy a ticket to the city of Karbala, there. Many Iranians set out on a pilgrimage to the shrine of Imam Hussain in Karbala, these days. That’s why we have to be at the terminal early in the morning. After crossing the border, in Baghdad, we buy a ticket to Rome, Italy, and from there we go by plane to Vienna. Only there someone will be waiting for us. She told us the password.
Afsaneh hands us our passports. She assures us that they are original, not fake, so we need not worry at all. According to his passport, Eskandar is a greengrocer called Hajj Ali Naqi. As to me, I am a trader named Taqi Shokrollahi. Afsaneh suggest I should bandage my neck and pretend I have a sore throat as an explanation, why I don’t talk.
I am to put on simple clothes. She points to the bundle next to her. There are two suits in it – one for me, one for Eskandar. Finally, she gives each of us a thousand dollars for the journey. This is the first time we have so much money in our pockets.
When everything is settled, Afsaneh shakes our hands.
- Wish you luck, comerades. Think of me, wherever you are.
Having said that, she leaves.
Afsaneh, a graduate law student, is a pretty woman of noble beauty. Her eyes, you just cannot stop looking at them. She is petite, but nicely built.
Hajji throws a party to celebrate our departure. Yogurt with chopped up cucumber and arrack to drink, arrack that burns your throat and your stomack.
We drink this terribly strong arrack and listen to Persian music. Hajji looks at us with envy.
- May you do well and may they send you to the Soviet Union, hopefully to Moscow.
He claps his hands at these words. He smiles broadly.
Eskandar looks at me with a friendly expression. He says:
- Dariush deserves such luck, but I, I want to go to Poland.
Hajji bursts out laughing.
- What a wish! You’ve not even departed and you oppose us already?!
Eskandar says with the same mild smile:
- That’s where my mother lives.
And he retells us his story that I’ve already heard somewhere in the past.
He was seven, when his mother had to leave Iran because of his mean father, who had engaged into a relationship with an Iranian woman. Eskandar always carries a picture of his mother. He pulls out his wallet and takes an old yellow picture out of it. A blond woman with a toddler in her arms standing under a fig tree. Although the photograph is faded, you can discern her features.
Delicate features. But it’s really hard to imagine Eskandar as her son. If one traced Darwin’s theory of evolution further back into the past, one should state that man originated partly from birds. Because Eskandar is exactly the transitional stage between a parrot and a human being. It requires an extremely strong will to regard him as this woman’s offspring. We look at the picture and he explains this puzzle to us:
- That’s true, I have not taken after my mother, unfortunately. I’m similar to my dad.
Hajji can’t believe his eyes. He peeks at the photograph several times and compares it with Eskandar’s face. To make sure, he shows the picture to his wife. And he asks as if talking about some supernatural phenomenon:
- Is this child in her arms our Eskandar, the one sitting just next to us? – and he adds warmly: – How beautiful.
It’s not clear whether he means the woman or rather Eskandar.
This very picture makes Hajji question the whole story openly. Alcohol animates him. Rubbing his hands, he turns to Eskand&a