„Dni imperiów i sfer wpływów dobiegły końca” mówił w Warszawie Barack Obama, mając – oczywiście – na myśli Rosję i – zapewne – słynne stwierdzenie Putina o „największej tragedii geopolitycznej końca XX w.”
Początki owego myślenia geopolitycznego sięgają korzeniami XIX stulecia, kiedy to Rosji carskiej udało się podbić słabe chanaty muzułmańskie na Zakaukaziu i w Azji Środkowej. Te ostatnie, nota bene, wtedy, kiedy państwo rosyjskie miało się reformować wewnętrznie. I tak się „wewnętrznie reformowało”, że doszło aż nad Araks i Amu-darię. Jakoś tak wyszło. W Londynie z nerwów obgryzano paznokcie. Wejdą do Indii, czy nie wejdą? Nie weszli. Wtedy to właśnie ukształtował się świat pojęć, wyobrażeń, a nawet pewnej specyficznej mentalności Wielkiej Gry, która odżyła w nieco zmienionej formie podczas zimnej wojny, a i dziś ma się całkiem dobrze.
Okrucieństwo podbojów i strach podbitych miały zapewnić spokój, stabilizację i pozwolić na realizację „misji cywilizacyjnej”. Co z niej wyszło? Szkoda mówić. Wpadka goniła wpadkę. Tak, carscy wysłannicy nie wszystko zdążyli popsuć. To też trzeba umieć. A czego nie zdołali zniszczyć, za to już bardziej metodycznie wezmą się bolszewicy. Uderzające jest jednak, jak wiele z tego kolonialnego eksperymentu carskiej, ale tej petersbursko-oświeconej, Rosji zostało w Związku Sowieckim...
A jeśli cokolwiek przydarzyło się dobrego, to głównie za sprawą wszelkiej maści podejrzanych i odmieńców: sekciarzy, obcych kolonistów, dysydentów religijnych, Tatarów, Ormian, Żydów, Polaków, rodzimej inteligencji...
O tym wszystkim jest właśnie ta książka. “Nikt nie zrozumie dobrze Rosji w Europie, dopóki nie zobaczy jej w Azji” – jak stwierdził jeden z angielskich obserwatorów rosyjskiego pochodu ku wrotom Indii.
Jerzy Rohoziński (ur. 1971), historyk, antropolog kultury. Autor książki "Święci, biczownicy i czerwoni chanowie. Przemiany religijności muzułmańskiej w radzieckim i poradzieckim Azerbejdżanie" (nagroda krajowa "Przeglądu Wschodniego" w 2005). Ostatnio zajmował się współpracą rozwojową, naukową i kulturalną w Ambasadzie RP w Gruzji.
Publicystyka rosyjska będzie się potem posługiwać dość ciekawym argumentem dla uzasadnienia „praw” Rosji do podbitych terytoriów. Kaukaz „należał” się Rosji, bo tam „każdą piędź ziemi przychodziło zdobywać w walce, a cały kraj skąpany był w rosyjskiej krwi i usiany kośćmi rosyjskich żołnierzy”. Konsekwencja takiego rozumowania jest dość paradoksalna: im większy był opór podbijanej ludności, tym bardziej zwiększało to „prawa” Rosji do danego terytorium. Zgodnie z tą logiką Rosja miała oczywiście większe „prawa” do terytoriów czeczeńskich czy Dagestanu, gdzie walki trwały kilkadziesiąt lat, niż do, powiedzmy, chanatu nachiczewańskiego. Ale do niego też, rzecz jasna, ma.
Miejscowi zaś mieli do Kaukazu prawa o tyle, o ile pomagali Rosjanom w jego podboju. Przy czym to wspólne wojowanie wydobywało już istniejącą
duchową więź między Rosją a chrześcijańską ludnością kaukaską, Gruzinami i Ormianami. „Proszę spojrzeć na dowolną okrainę Rosji: Polskę, Finlandię czy Kraj Nadbałtycki. Nie znajdziecie tam w stosunku do Rosjan i Rosji tego drogocennego znaku równości, który pozwala mówić, że kraj zawojowano bardziej duchem niż mieczem. Gdzie leżą przyczyny tego niebywałego znaku równości? Czy w dobrodusznej, sprawiedliwej i otwartej naturze rosyjskiego człowieka, który odnalazł podobne uczucia w naturze ludzi Kaukazu? Czy też na odwrót, należy go szukać w duchowym bogactwie prastarej, wschodniej kultury Kaukazu?”. W przypadku muzułmanów nie ma już mowy o owym mistycznym „powinowactwie dusz”. Muzułmanie będą się musieli już bardziej starać.
Powinowactwo powinowactwem, bogactwo prastarej kultury bogactwem (swoją drogą co za brednie!), ale nasz publicysta nie kryje swego zaniepokojenia faktem, że na początku XX w. „w ani jednym urzędzie nie ma nie tylko rosyjskiej, ale nawet półrosyjskiej władzy”. „Dobroduszny rosyjski człowiek” nie chciał po prostu tak sam z siebie jechać na Kaukaz. Po cóż było zatem podbijać te tereny? Zwłaszcza, że – jak się okaże – rejon ten nie będzie przynosić dochodu, za to sporo kosztować. W 1888 r., a więc już po uruchomieniu kolei zakaukaskiej i rozpoczęciu wydobycia nafty na Płw. Apszerońskim, Rosja wydała na Kaukaz trzy razy więcej niż czerpała z niego dochodów.
I warto było podbijać?
[Fragment rozdziału „...cały kraj skąpany był w rosyjskiej krwi”.Urządzanie Zakaukazia]